Czy Bóg mnie opuścił?
: 26 maja 2018, 19:35
Witam wszystkich serdecznie,
Zacznę może nieco dramatycznie, ale błagam Was, pomóżcie mi. Powoli zaczynam tracić wiarę w Boga, a wsparcia i zrozumienia nie mogę już szukać w Kościele Katolickim, skąd do Was przychodzę. Od wielu lat po głowie krąży mi pytanie: czy Bóg mnie opuścił?
Wychowywałam się w bardzo katolickiej rodzinie, choć w zasadzie nigdy nie czułam się katoliczką. Moi rodzice byli przez wiele lat poszukujący i nie mogli się pogodzić z tym co dzieje się w Kościele Katolickim. Jako mała dziewczynka chodziłam więc z nimi przez wiele lat do pewnego zboru protestanckiego, którego denominacji nie ujawnię, ponieważ zagrażałoby to anonimowości moich rodziców oraz mnie (w pewnych kręgach). Przesiąkłam więc protestantyzmem, odnajwydałam tam siebie, czułam się po prostu dobrze. To co stamtąd pamiętam to przede wszystkim ogromna radość. Muzyka...śpiew...wychwalanie Boga...i taka ogromna radość z miłości Boga. Nie wiem dlaczego, ale po pewnym czasie moi rodzice powrócili do KK, a ja poszłam za nimi. Po pewnym czasie poznałam mężczyznę, który był zagorzałym Katolikiem o "żelaznych" zasadach, które po pewnym czasie wręcz wprawiały mnie w przerażenie. Był to człowiek pozbawiony empatii, wywyższajacy się nad innych, uważający się za lepszego, pełny pogardy do innych. Wówczas jednak nie zauważałam tego, i bardzo się zakochałam. Odpowiadało mi że ma silny kręgosłup moralny, nie próbuje zaciągnąć mnie do łóżka, że tyle mówi o Bogu. Bardzo "skatolicyzował" moje dość protestanckie wówczas poglądy, choć pod pewnymi względami nigdy nie mogliśmy się dogadać. No ale - byłam bardzo młoda - ledwo po 20-tce wzięliśmy ślub. Życie z moim mężem okazało się koszmarem. Okazał się być całkowicie innym człowiekiem niż pamiętałam z czasów narzeczeńskich, gdy obsypywał mnie kwiatami, spełniał każdą moją zachciankę, był pomocny i kochany, cała moje rodzina go uwielbiała. Po ślubie zmienił się nie do poznania - kontrolował mnie w sposób skrajny, mówił mi jak mam się ubierać, zachowywać, wyglądać, jaki mogę mieć kolor włosów a jaki nie, jaki kolor paznokci... powoli zaczynałam tracić przyjaciół, bo każdy był "nie na naszym poziomie" jak to nazywał, a jeśli widywałam się z kimś częściej niż np. raz na 2-3 tygodnie, była o to awantura, że moje miejsce jest w domu, mam sprzątać, gotować i zajmować się nim - mężem. Kontrolował również moje wydatki, dopytując się o każde wydane kilka złotych - usunął moje konto bankowe i wszystko trzymał na swoim żelaznym koncie. Gdy coś chciałam kupić musiałam go "prosić" i "uzasadniać" na co i ile i dlaczego potrzebuję pieniądze.
Wkrótce ujawniła się w nim również agresja, przemoc słowna i na koniec historii - również fizyczna.
Po kilku latach małżeństwa wylądowałam u psychiatry z diagnozą ciężkiego zaburzenia lękowego i depresji. Po roku leczenia się zarówno lekami jak i u psychoterapeuty, odeszłam od męża, a właściwie uciekłam. Aktualnie jestem po rozwodzie, zakończyłam terapię, jestem zdrowa. Po jakimś czasie weszłam w kolejny związek małżeński, cywilny. Bardzo kocham mojego męża i w wielkiej mierze zawdzięczam mu swoje wyzdrowienie z choroby, nieustanne wsparcie i spokojne życie. Jesteśmy oboje młodzi, planujemy dzieci.
Jednak według Kościoła Katolickiego - i zapewne części z Was, zdradzam swojego męża sakramentalnego. Złamałam przysięgę wierności i związałam się z kimś innym. Jestem grzesznicą, w stanie "grzechu ciężkiego" i nie mogę przyjmować Komunii Św. w swoim Kościele. Z powodu tej sytuacji razem z moim mężem oddaliliśmy się od Kościoła, gdyż nie byłam w stanie stać w kościele i słuchać jaką jestem grzeszną osobą, jaka jestem gorsza od całej reszty.
W moim pojmowaniu osobistym, nie wierzę, że zrobiłam coś złego. Wiele o tym myślałam i poświęciłam temu tematowi setki bezsennych nocy. Osobiście sądzę, że na tamten moment, w tamtej sytuacji i w ówczesnej kondycji psychicznej, nie byłam w stanie zachować się inaczej. Gdybym spróbowała zostać z mężem, zapewne popełniłabym samobójstwo. Byłam w głębokiej depresji i przez długie miesiące planowałam zakończyć swoje życie. Wybrałam jednak rozwód - i życie. Nie chcę żyć w samotności - chcę mieć dzieci i rodzinę, gdyż czuję, że do tego zostałam powołana.
Wydaje mi się, że do Kościoła Katolickiego nie ma dla nas powrotu. Zaczełam myśleć intensywnie o powrocie do protestantyzmu, wokół którego oscylowałam przez długie lata. Tak naprawdę nigdy nie zgadzałam się z doktryną KK, i nie ma to wiele wspólnego z rozwodem. Nie wiem jednak, czy jest takie wyznanie, które przyjęłoby nas z otwartymi ramionami - małżeństwo po rozwodach (mój mąż również rozwiódł się z żoną z powodu zaburzeń psychicznych po jej stronie, które uniemożliwiały jej funkcjonowanie w małżeństwie - ale nie będę opisywać szerzej jego sytuacji, bo to nie o nim wątek). Myślałam o Ewangelicko-Augsburskim, ale....boję się pójść. Po prostu trzęsę się ze strachu, że zostanę wyśmiana i odrzucona, jako ta której "nie wyszło u Katolików". Jako hipokrytka.
W efekcie nie chodzę nigdzie, a moja wiara umiera. Wiele lat wołałam "Boże, czemu mnie opuściłeś?" Wołałam również w małżeństwie wtedy, gdy cierpiałam. Nie wiem czy to możliwe, by Bóg pokazał mi furtkę rozwodu - to chyba byłaby herezja. Ale wtedy cierpiałam i modliłam się, a dziś jestem szczęśliwa i spokojna.
Proszę Was, pomóżcie mi. Poradźcie, gdzie mogę pójść. Napiszcie, co myślicie. Tylko proszę Was o delikatność, bo ten temat wywołuje we mnie ogromne emocje...
Pozdrawiam,
Lu
Zacznę może nieco dramatycznie, ale błagam Was, pomóżcie mi. Powoli zaczynam tracić wiarę w Boga, a wsparcia i zrozumienia nie mogę już szukać w Kościele Katolickim, skąd do Was przychodzę. Od wielu lat po głowie krąży mi pytanie: czy Bóg mnie opuścił?
Wychowywałam się w bardzo katolickiej rodzinie, choć w zasadzie nigdy nie czułam się katoliczką. Moi rodzice byli przez wiele lat poszukujący i nie mogli się pogodzić z tym co dzieje się w Kościele Katolickim. Jako mała dziewczynka chodziłam więc z nimi przez wiele lat do pewnego zboru protestanckiego, którego denominacji nie ujawnię, ponieważ zagrażałoby to anonimowości moich rodziców oraz mnie (w pewnych kręgach). Przesiąkłam więc protestantyzmem, odnajwydałam tam siebie, czułam się po prostu dobrze. To co stamtąd pamiętam to przede wszystkim ogromna radość. Muzyka...śpiew...wychwalanie Boga...i taka ogromna radość z miłości Boga. Nie wiem dlaczego, ale po pewnym czasie moi rodzice powrócili do KK, a ja poszłam za nimi. Po pewnym czasie poznałam mężczyznę, który był zagorzałym Katolikiem o "żelaznych" zasadach, które po pewnym czasie wręcz wprawiały mnie w przerażenie. Był to człowiek pozbawiony empatii, wywyższajacy się nad innych, uważający się za lepszego, pełny pogardy do innych. Wówczas jednak nie zauważałam tego, i bardzo się zakochałam. Odpowiadało mi że ma silny kręgosłup moralny, nie próbuje zaciągnąć mnie do łóżka, że tyle mówi o Bogu. Bardzo "skatolicyzował" moje dość protestanckie wówczas poglądy, choć pod pewnymi względami nigdy nie mogliśmy się dogadać. No ale - byłam bardzo młoda - ledwo po 20-tce wzięliśmy ślub. Życie z moim mężem okazało się koszmarem. Okazał się być całkowicie innym człowiekiem niż pamiętałam z czasów narzeczeńskich, gdy obsypywał mnie kwiatami, spełniał każdą moją zachciankę, był pomocny i kochany, cała moje rodzina go uwielbiała. Po ślubie zmienił się nie do poznania - kontrolował mnie w sposób skrajny, mówił mi jak mam się ubierać, zachowywać, wyglądać, jaki mogę mieć kolor włosów a jaki nie, jaki kolor paznokci... powoli zaczynałam tracić przyjaciół, bo każdy był "nie na naszym poziomie" jak to nazywał, a jeśli widywałam się z kimś częściej niż np. raz na 2-3 tygodnie, była o to awantura, że moje miejsce jest w domu, mam sprzątać, gotować i zajmować się nim - mężem. Kontrolował również moje wydatki, dopytując się o każde wydane kilka złotych - usunął moje konto bankowe i wszystko trzymał na swoim żelaznym koncie. Gdy coś chciałam kupić musiałam go "prosić" i "uzasadniać" na co i ile i dlaczego potrzebuję pieniądze.
Wkrótce ujawniła się w nim również agresja, przemoc słowna i na koniec historii - również fizyczna.
Po kilku latach małżeństwa wylądowałam u psychiatry z diagnozą ciężkiego zaburzenia lękowego i depresji. Po roku leczenia się zarówno lekami jak i u psychoterapeuty, odeszłam od męża, a właściwie uciekłam. Aktualnie jestem po rozwodzie, zakończyłam terapię, jestem zdrowa. Po jakimś czasie weszłam w kolejny związek małżeński, cywilny. Bardzo kocham mojego męża i w wielkiej mierze zawdzięczam mu swoje wyzdrowienie z choroby, nieustanne wsparcie i spokojne życie. Jesteśmy oboje młodzi, planujemy dzieci.
Jednak według Kościoła Katolickiego - i zapewne części z Was, zdradzam swojego męża sakramentalnego. Złamałam przysięgę wierności i związałam się z kimś innym. Jestem grzesznicą, w stanie "grzechu ciężkiego" i nie mogę przyjmować Komunii Św. w swoim Kościele. Z powodu tej sytuacji razem z moim mężem oddaliliśmy się od Kościoła, gdyż nie byłam w stanie stać w kościele i słuchać jaką jestem grzeszną osobą, jaka jestem gorsza od całej reszty.
W moim pojmowaniu osobistym, nie wierzę, że zrobiłam coś złego. Wiele o tym myślałam i poświęciłam temu tematowi setki bezsennych nocy. Osobiście sądzę, że na tamten moment, w tamtej sytuacji i w ówczesnej kondycji psychicznej, nie byłam w stanie zachować się inaczej. Gdybym spróbowała zostać z mężem, zapewne popełniłabym samobójstwo. Byłam w głębokiej depresji i przez długie miesiące planowałam zakończyć swoje życie. Wybrałam jednak rozwód - i życie. Nie chcę żyć w samotności - chcę mieć dzieci i rodzinę, gdyż czuję, że do tego zostałam powołana.
Wydaje mi się, że do Kościoła Katolickiego nie ma dla nas powrotu. Zaczełam myśleć intensywnie o powrocie do protestantyzmu, wokół którego oscylowałam przez długie lata. Tak naprawdę nigdy nie zgadzałam się z doktryną KK, i nie ma to wiele wspólnego z rozwodem. Nie wiem jednak, czy jest takie wyznanie, które przyjęłoby nas z otwartymi ramionami - małżeństwo po rozwodach (mój mąż również rozwiódł się z żoną z powodu zaburzeń psychicznych po jej stronie, które uniemożliwiały jej funkcjonowanie w małżeństwie - ale nie będę opisywać szerzej jego sytuacji, bo to nie o nim wątek). Myślałam o Ewangelicko-Augsburskim, ale....boję się pójść. Po prostu trzęsę się ze strachu, że zostanę wyśmiana i odrzucona, jako ta której "nie wyszło u Katolików". Jako hipokrytka.
W efekcie nie chodzę nigdzie, a moja wiara umiera. Wiele lat wołałam "Boże, czemu mnie opuściłeś?" Wołałam również w małżeństwie wtedy, gdy cierpiałam. Nie wiem czy to możliwe, by Bóg pokazał mi furtkę rozwodu - to chyba byłaby herezja. Ale wtedy cierpiałam i modliłam się, a dziś jestem szczęśliwa i spokojna.
Proszę Was, pomóżcie mi. Poradźcie, gdzie mogę pójść. Napiszcie, co myślicie. Tylko proszę Was o delikatność, bo ten temat wywołuje we mnie ogromne emocje...
Pozdrawiam,
Lu