Desperacka prośba o pomoc
: 21 cze 2016, 22:52
Być może nikt z Was nie spotkał się z takim problemem, ale postaram się pokrótce go opisać.
Mojemu procesowi nawracania towarzyszyły subtelne (na początku) ataki demoniczne. Uznawałam to w pewnym sensie za dobry znak - nigdy wcześniej nie miałam takich problemów (poza wyjątkami), byłam martwa duchowo, więc Szatan miał mnie w garści i nie musiał w żaden sposób reagować. Stwierdziłam - "o tak, teraz dopiero mu się wyrywam!". Zaczęło się od potwornych koszmarów, obrazów makabry podczas których czułam ból, jakby ktoś mi rozpruwał brzuch... Nie chcę tego opisywać, ale podam przykłady - śniło mi się, że ojciec próbuje mnie zabić siekierą, czasami sceny egzorcyzmów albo trupy... To tylko wierzchołek góry lodowej, niedobrze mi się robi, gdy wspominam o innych. Byłam jednocześnie przerażona, bałam się zasypiać, nawet w dzień podczas drzemki to się pojawiało, raz na jawie wieczorem coś na mnie warczało... Zaczęłam się bać panicznie ciemności, uciekać do nienawróconych rodziców. Czułam się bezustannie obserwowana, tak iż moje słowa, nawet w modlitwie pokutnej wypowiedzianej w ciągu dnia, stawały się pretekstem do tych koszmarów - w których grzeszyłam (np. zabijałam ludzi). To wszystko było po prostu obrzydliwe (o niektórych chyba nawet nigdy nikomu nie powiem, bo sama chciałabym zapomnieć), a obrazy te nigdy nie zostały wytworzone przeze mnie samą w głowie.
Po chrzcie myślałam, że wszystko ustąpi. Zgadnijcie, co się stało - noc po zanurzeniu przyśnił mi się demon śmiejący mi się prosto w twarz. Wtedy przyszło mi do głowy - skądś już znam ten śmiech. Miałam takie epizody przez całe życie, ale nie były aż tak szkodliwe i intensywne (co noc) jak teraz. Jak pamiętam z dziecięcych, katolickich lat, zawsze takie zjawiska występowały u mnie po czytaniu Biblii albo jakiejkolwiek próbie przybliżenia do Boga jak modlitwa.
To wszystko było dopiero przedszkolem. Gehenna rozpoczęła się kilka tygodni po chrzcie. Kiedyś źle zinterpretowałam wers z Rzymian: Jeśli bowiem według ciała żyjecie, umrzecie; ale jeśli Duchem sprawy ciała umartwiacie, żyć będziecie. Chodzi tutaj raczej o odrzucanie złych myśli, o samodzielną kontrolę. Ja zaś w pierwszej chwili zrozumiałam to tak: nie mamy sami w sobie siły na pokonanie grzechu, więc dany jest nam Duch Święty. Toteż z tą głupią myślą pomodliłam się w nocy do Boga w duchu o czystość myśli. To był początek najgorszego czasu w moim życiu. Podczas modlitwy w jednej chwili dostałam jakiegoś paraliżu - pomyślałam "Alleluja, Duch Święty!". Ależ byłam głupia, naprawdę, nie śmiejcie się ze mnie. Sama na siebie, jak później się okazało, sprowadziłam jakiegoś ducha, ale na pewno nie Ducha Świętego. W ciągu dnia ten paraliż zaczął mi promieniować na nogę, potem na drugą. W nocy kolana już mi się uginały i czułam, jak coś wbija mnie w ziemię z całej siły. Tak jakby grawitacja się zwielokrotniła, całe moje ciało stało się ołowiane. Napisała do mnie wtedy siostra z Węgier (myślę, że Bóg ją tak tknął), która słyszała o atakach, jakich doświadczam i zostawiła mnie ze świadomością, że żadna siła ani zwierzchność, ani moc nie jest w stanie oddzielić od Chrystusa. Bez tego bym chyba nie przeżyła tej nocy, bo była torturą. Nie zmrużyłam oka ani na moment. O 4 rano odzyskałam sprawność i nawet poszłam z psem na długi spacer. Spróbowałam iść do szkoły, z myślą, że to może taka próba od Boga, ale skończyło się to tak, że po 5 minutach lekcji musiałam iść do pielęgniarki, bo wbijało mnie w krzesło tak, że omal nie wybuchnęłam płaczem. Wszystko skończyło się jakimś wielkim, żałosnym show u dyrektorki. Cóż ja mogę rzec, nie mogę się uczyć, bo mam demona? Przecież to absurd, chyba najśmieszniejsza wymówka od nauki, jaką można usłyszeć. Jednak w końcu mnie wypuściła.
W ciągu dnia rozeszło mi się to na tułów - czułam się, jakby coś po mnie łaziło i dosłownie zakładało mi gorset tak, iż trudno mi oddychać. W końcu zesztywniał mi kark, coś mnie ściskało za gardło. Kolejnego dnia miałam już mroczki przed oczami, tak jakby coś uciskało mi gałkę oczną, co powoduje zaburzenia widzenia. Teraz nie mam mroczków, ale kiedy patrzę na coś dłużej niż sekundę, zamazuje mi się obraz. Szczególnie kiedy patrzę w lustro sztywnieje mi kark, narasta jakiś niepokój i wszystko się zamazuje. Temu wszystkiemu, podkreślę, towarzyszy całkowita kontrola ciała przeze mnie - po prostu coś oddziałowuje na mnie z zewnątrz, czuję się, jakbym chodziła w wodzie, ciśnienie jest większe, a każdy krok to wyzwanie.
Byłam u lekarza, ale oczywiście wysłał mnie do psychiatry. Podobnie byłam u matematyka, który kiedyś zajmował się psychiatrią i po pierwszych słowach stwierdził: "niech pani dalej nie opisuje, znam każdy objaw, to nerwica natręctw". Nie wierzę w żadne choroby psychiczne, wierzę w opresję demoniczną. Boję się wręcz, że jak zacznę to opowiadać, ludzie mnie wsadzą w kaftan. A ja czuję ewidentnie, że jakiś duch nieczysty dręczy mnie tak, że nawet leżenie jest dla mnie torturą, kiedy wbija mnie z całej siły w łóżko. Każdy krok jest dla mnie wysiłkiem na miarę wspinaczki wysokogórskiej, nawet oddychanie jest momentami trudne!
Pościłam, modliłam się do zaschnięcia gardła. Jestem załamana. Nigdy nie cierpiałam w życiu tak, jak teraz. Mogłabym cierpieć fizycznie dla Chrystusa, dałabym sobie uciąć głowę, ale nie duchowo (teraz czuję się martwa). Momentami czuję się tak, jakby Bóg mnie opuścił, nie odpowiada już na żadne moje wołanie przez łzy. Wiem, że może właśnie wpadłam w sidła diabelskie i przechodzą mi przez głowę takie myśli jak: Bóg mnie nienawidzi, odwrócił się ode mnie, odrzucił mnie, może predestynacja jednak jest prawdziwa... Wiem, że są to bluźnierstwa i jednocześnie przepraszam za nie Boga, ale naprawdę nie mam już siły żyć z tym brzemieniem, cierniem, czy jak tam można to nazwać. Jarzmo Chrystusa miało być lekkie, a jest ciężkie, że hej. Nie mam nawet siły się uśmiechnąć, a przed nawróceniem byłam najbardziej uśmiechniętą osobą w szkole - nawet woźne tak mówiły, kadra nauczycielska, uczniowie... Mam już myśli samobójcze. Po co mam żyć, cierpiąc bez ustanku, czując, że Bóg odrzucił mnie w swojej łasce. Po Jego poznaniu nic nie daje mi takiej radości w życiu, jak On sam. Nie widzę celu w życiu bez Boga i przewijaniu obrazków na Facebooku jak 99% ludzi. A skoro nie mogę z Nim żyć, to po co w ogóle. Życie bezbożników jest jak babie lato... Chełmońskiego. Jedyne, co mnie powstrzymuje, to nadzieja i wiara, a także - strach przed piekłem.
W pewnym momencie Duch Święty pokazywał mi, że winą tego wszystkiego jest moje nieposłuszeństwo wobec rodziców (nie chodziłam często do szkoły albo się z nimi spierałam), co w ST jest porównane do bałwochwalstwa, a może nawet czarów. Przestałam jednakże to robić, pokutowałam, w domu jest cisza, jakiej nie było od lat, a moja sytuacja się nie zmienia. Więcej - nie pasuje mi koncepcja Boga, który każe w ten sposób, jednocześnie jej nie odrzucam. Ale co ja mam teraz robić? Odrabiać swoje grzechy, które już dawno zostały spłacone na krzyżu? To jakaś chora, katolicka koncepcja. Może jeszcze kupię sobie odpust. Chcę uczyć się, ile sił mi starczy w te wakacje, ale... No właśnie, nie mam siły nawet stać.
Nie wiem, co ze sobą zrobić. Jestem już zdesperowana, szukam pomocy, gdzie się da. Nie mam żadnej odpowiedzi na modlitwę, a może jej nie widzę, nie wiem... Jednocześnie czuję, że diabeł jest wstrzymywany całą Bożą łaską - nie może mi tak naprawdę nic zrobić, nie przejmuje nade mną kontroli, tylko mnie dręczy. Nie jestem opętana, bo wtedy już na pewno zwątpiłabym w swoje zbawienie, choć już teraz tak się dzieje, tylko uciskana. Nie wierzę w żadne wypędzanie demonów z wierzących, co jest niebiblijne. To zabawne, bo wiem, że nie czytam tego, co piszę, sama. Może naprawdę jestem schizofreniczką, bo próbując znaleźć do tego wszystkiego jakiś dystans, wymyśliłam temu demonowi imię - Hans.
Tak naprawdę nie widzę w tym wszystkim już nic zabawnego, nawet tragikomicznego. Naprawdę błagam o pomoc przez łzy...
Mojemu procesowi nawracania towarzyszyły subtelne (na początku) ataki demoniczne. Uznawałam to w pewnym sensie za dobry znak - nigdy wcześniej nie miałam takich problemów (poza wyjątkami), byłam martwa duchowo, więc Szatan miał mnie w garści i nie musiał w żaden sposób reagować. Stwierdziłam - "o tak, teraz dopiero mu się wyrywam!". Zaczęło się od potwornych koszmarów, obrazów makabry podczas których czułam ból, jakby ktoś mi rozpruwał brzuch... Nie chcę tego opisywać, ale podam przykłady - śniło mi się, że ojciec próbuje mnie zabić siekierą, czasami sceny egzorcyzmów albo trupy... To tylko wierzchołek góry lodowej, niedobrze mi się robi, gdy wspominam o innych. Byłam jednocześnie przerażona, bałam się zasypiać, nawet w dzień podczas drzemki to się pojawiało, raz na jawie wieczorem coś na mnie warczało... Zaczęłam się bać panicznie ciemności, uciekać do nienawróconych rodziców. Czułam się bezustannie obserwowana, tak iż moje słowa, nawet w modlitwie pokutnej wypowiedzianej w ciągu dnia, stawały się pretekstem do tych koszmarów - w których grzeszyłam (np. zabijałam ludzi). To wszystko było po prostu obrzydliwe (o niektórych chyba nawet nigdy nikomu nie powiem, bo sama chciałabym zapomnieć), a obrazy te nigdy nie zostały wytworzone przeze mnie samą w głowie.
Po chrzcie myślałam, że wszystko ustąpi. Zgadnijcie, co się stało - noc po zanurzeniu przyśnił mi się demon śmiejący mi się prosto w twarz. Wtedy przyszło mi do głowy - skądś już znam ten śmiech. Miałam takie epizody przez całe życie, ale nie były aż tak szkodliwe i intensywne (co noc) jak teraz. Jak pamiętam z dziecięcych, katolickich lat, zawsze takie zjawiska występowały u mnie po czytaniu Biblii albo jakiejkolwiek próbie przybliżenia do Boga jak modlitwa.
To wszystko było dopiero przedszkolem. Gehenna rozpoczęła się kilka tygodni po chrzcie. Kiedyś źle zinterpretowałam wers z Rzymian: Jeśli bowiem według ciała żyjecie, umrzecie; ale jeśli Duchem sprawy ciała umartwiacie, żyć będziecie. Chodzi tutaj raczej o odrzucanie złych myśli, o samodzielną kontrolę. Ja zaś w pierwszej chwili zrozumiałam to tak: nie mamy sami w sobie siły na pokonanie grzechu, więc dany jest nam Duch Święty. Toteż z tą głupią myślą pomodliłam się w nocy do Boga w duchu o czystość myśli. To był początek najgorszego czasu w moim życiu. Podczas modlitwy w jednej chwili dostałam jakiegoś paraliżu - pomyślałam "Alleluja, Duch Święty!". Ależ byłam głupia, naprawdę, nie śmiejcie się ze mnie. Sama na siebie, jak później się okazało, sprowadziłam jakiegoś ducha, ale na pewno nie Ducha Świętego. W ciągu dnia ten paraliż zaczął mi promieniować na nogę, potem na drugą. W nocy kolana już mi się uginały i czułam, jak coś wbija mnie w ziemię z całej siły. Tak jakby grawitacja się zwielokrotniła, całe moje ciało stało się ołowiane. Napisała do mnie wtedy siostra z Węgier (myślę, że Bóg ją tak tknął), która słyszała o atakach, jakich doświadczam i zostawiła mnie ze świadomością, że żadna siła ani zwierzchność, ani moc nie jest w stanie oddzielić od Chrystusa. Bez tego bym chyba nie przeżyła tej nocy, bo była torturą. Nie zmrużyłam oka ani na moment. O 4 rano odzyskałam sprawność i nawet poszłam z psem na długi spacer. Spróbowałam iść do szkoły, z myślą, że to może taka próba od Boga, ale skończyło się to tak, że po 5 minutach lekcji musiałam iść do pielęgniarki, bo wbijało mnie w krzesło tak, że omal nie wybuchnęłam płaczem. Wszystko skończyło się jakimś wielkim, żałosnym show u dyrektorki. Cóż ja mogę rzec, nie mogę się uczyć, bo mam demona? Przecież to absurd, chyba najśmieszniejsza wymówka od nauki, jaką można usłyszeć. Jednak w końcu mnie wypuściła.
W ciągu dnia rozeszło mi się to na tułów - czułam się, jakby coś po mnie łaziło i dosłownie zakładało mi gorset tak, iż trudno mi oddychać. W końcu zesztywniał mi kark, coś mnie ściskało za gardło. Kolejnego dnia miałam już mroczki przed oczami, tak jakby coś uciskało mi gałkę oczną, co powoduje zaburzenia widzenia. Teraz nie mam mroczków, ale kiedy patrzę na coś dłużej niż sekundę, zamazuje mi się obraz. Szczególnie kiedy patrzę w lustro sztywnieje mi kark, narasta jakiś niepokój i wszystko się zamazuje. Temu wszystkiemu, podkreślę, towarzyszy całkowita kontrola ciała przeze mnie - po prostu coś oddziałowuje na mnie z zewnątrz, czuję się, jakbym chodziła w wodzie, ciśnienie jest większe, a każdy krok to wyzwanie.
Byłam u lekarza, ale oczywiście wysłał mnie do psychiatry. Podobnie byłam u matematyka, który kiedyś zajmował się psychiatrią i po pierwszych słowach stwierdził: "niech pani dalej nie opisuje, znam każdy objaw, to nerwica natręctw". Nie wierzę w żadne choroby psychiczne, wierzę w opresję demoniczną. Boję się wręcz, że jak zacznę to opowiadać, ludzie mnie wsadzą w kaftan. A ja czuję ewidentnie, że jakiś duch nieczysty dręczy mnie tak, że nawet leżenie jest dla mnie torturą, kiedy wbija mnie z całej siły w łóżko. Każdy krok jest dla mnie wysiłkiem na miarę wspinaczki wysokogórskiej, nawet oddychanie jest momentami trudne!
Pościłam, modliłam się do zaschnięcia gardła. Jestem załamana. Nigdy nie cierpiałam w życiu tak, jak teraz. Mogłabym cierpieć fizycznie dla Chrystusa, dałabym sobie uciąć głowę, ale nie duchowo (teraz czuję się martwa). Momentami czuję się tak, jakby Bóg mnie opuścił, nie odpowiada już na żadne moje wołanie przez łzy. Wiem, że może właśnie wpadłam w sidła diabelskie i przechodzą mi przez głowę takie myśli jak: Bóg mnie nienawidzi, odwrócił się ode mnie, odrzucił mnie, może predestynacja jednak jest prawdziwa... Wiem, że są to bluźnierstwa i jednocześnie przepraszam za nie Boga, ale naprawdę nie mam już siły żyć z tym brzemieniem, cierniem, czy jak tam można to nazwać. Jarzmo Chrystusa miało być lekkie, a jest ciężkie, że hej. Nie mam nawet siły się uśmiechnąć, a przed nawróceniem byłam najbardziej uśmiechniętą osobą w szkole - nawet woźne tak mówiły, kadra nauczycielska, uczniowie... Mam już myśli samobójcze. Po co mam żyć, cierpiąc bez ustanku, czując, że Bóg odrzucił mnie w swojej łasce. Po Jego poznaniu nic nie daje mi takiej radości w życiu, jak On sam. Nie widzę celu w życiu bez Boga i przewijaniu obrazków na Facebooku jak 99% ludzi. A skoro nie mogę z Nim żyć, to po co w ogóle. Życie bezbożników jest jak babie lato... Chełmońskiego. Jedyne, co mnie powstrzymuje, to nadzieja i wiara, a także - strach przed piekłem.
W pewnym momencie Duch Święty pokazywał mi, że winą tego wszystkiego jest moje nieposłuszeństwo wobec rodziców (nie chodziłam często do szkoły albo się z nimi spierałam), co w ST jest porównane do bałwochwalstwa, a może nawet czarów. Przestałam jednakże to robić, pokutowałam, w domu jest cisza, jakiej nie było od lat, a moja sytuacja się nie zmienia. Więcej - nie pasuje mi koncepcja Boga, który każe w ten sposób, jednocześnie jej nie odrzucam. Ale co ja mam teraz robić? Odrabiać swoje grzechy, które już dawno zostały spłacone na krzyżu? To jakaś chora, katolicka koncepcja. Może jeszcze kupię sobie odpust. Chcę uczyć się, ile sił mi starczy w te wakacje, ale... No właśnie, nie mam siły nawet stać.
Nie wiem, co ze sobą zrobić. Jestem już zdesperowana, szukam pomocy, gdzie się da. Nie mam żadnej odpowiedzi na modlitwę, a może jej nie widzę, nie wiem... Jednocześnie czuję, że diabeł jest wstrzymywany całą Bożą łaską - nie może mi tak naprawdę nic zrobić, nie przejmuje nade mną kontroli, tylko mnie dręczy. Nie jestem opętana, bo wtedy już na pewno zwątpiłabym w swoje zbawienie, choć już teraz tak się dzieje, tylko uciskana. Nie wierzę w żadne wypędzanie demonów z wierzących, co jest niebiblijne. To zabawne, bo wiem, że nie czytam tego, co piszę, sama. Może naprawdę jestem schizofreniczką, bo próbując znaleźć do tego wszystkiego jakiś dystans, wymyśliłam temu demonowi imię - Hans.
Tak naprawdę nie widzę w tym wszystkim już nic zabawnego, nawet tragikomicznego. Naprawdę błagam o pomoc przez łzy...