Moje gorzkie żale, komercjalizacja wiary i różowe czapki
: 20 gru 2014, 01:34
Nie do końca wiedziałem gdzie mogę założyć swój wątek, ponieważ chcę poruszyć pewne kwestie związane z wiarą, ale przede wszystkim także wyrzucić z siebie żal, który odczuwam w stosunku do chrześcijańskiej społeczności. Jeśli jesteście nerwowi to radzę wam nawet nie zagłębiać się w moje przemyślenia.
Aby nakreślić wam moją sytuację muszę cofnąć się aż do gimnazjum, gdy razem z rodzicami zacząłem chodzić do jednego z protestanckich kościołów. Czytałem biblię, modliłem się, chętnie słuchałem kazań. Lubiłem zdobywać wiedzę i wciąż szukałem odpowiedzi, więc nie chciałem angażować się w jakieś przedsięwzięcia (zwłaszcza gdy zachęcano mnie do śpiewania, czego po prostu nie umiem robić), a także w służbę w kościele. Po pewnym czasie nie mogłem po prostu wysłuchiwać kazań, po kazaniach musiałem wysłuchiwać pretensji i odpowiadać na pytania dlaczego się nie udzielam? Dlaczego nie gram dla Boga? Dlaczego jestem taki nieśmiały? Doszło do tego, że przychodziłem spóźniony i specjalnie wychodziłem wcześniej by uniknąć tych wszystkich ludzi, którzy śmieli mówić mojej matce, że źle mnie wychowuje i chyba opętał mnie szatan bo nie zachowuję się jak dziecko boże. Miałem dość i przestałem tam chodzić.
To jeden z czynników, które wpłynęły na mój obecny stan duchowy.
Inne to obcowanie z chrześcijańską młodzieżą. Miało to na mnie naprawdę destrukcyjny wpływ, zwłaszcza, że byłem wtedy nieśmiałym, pełnym kompleksów chłopcem (btw pamiętajcie, nie krzyczcie nigdy na kogoś kto mówi, że nienawidzi siebie, bo "JESTEŚ BOŻYM DZIEŁEM, NIE MASZ PRAWA TAK O SOBIE MÓWIĆ, TO WIELKI GRZECH"), który trzymał się raczej na uboczu. Ciągle słyszałem, że wszystko czym się zajmuję jest szatańskie i oddala mnie od Boga. Byłem świadomy, że mówią tak na wszystko czego oni sami nie lubią, ale i tak czułem się gorszy.
Ale i tak najgorsze było to, co dzieje się też tutaj. Zabito we mnie chęć do zadawania pytań i poszerzania wiedzy odnośnie Boga. "Jak możesz o to pytać, yyyyyy, jesteś po prostu nienarodzony!" "NIE NAWRÓCIŁEŚ SIĘ I NIE ROZUMIESZ" "Zrozumiesz jak się narodzisz na nowo!" "Takie pytania zadaje tylko nienarodzony chrześcijanin, hehe, zrozumiesz jak się..." i tak w kółko. Sami rozumiecie. Narodzenie się na nowo to dość abstrakcyjne pojęcie dla kogoś kto dopiero zaznajamia się z różnymi pojęciami związanymi z wiarą.
Jeździłem też na konferencje młodzieżowe, co także okazało się porażką. Fajne były obozy organizowane w prawie że kameralnym gronie. Konferencje w większych miastach wspominam bardzo źle. Poza tym zdałem sobie sprawę wtedy z tego, że po prostu nie pasuję do chrześcijańskiej społeczności. Zwykle stałem i zastanawiałem się "jejku, ale dlaczego oni tak krzyczą i płaczą?" "po co oni tak machają tymi rękoma" "czemu oni go nie słuchają tylko coś gadają pod nosem...", ewentualnie "czy różowe czapki z napisem JEZUS nie są przesadą?". Kazania dostosowane do młodzieży były czymś co raczej mnie bawiło. Jakieś "czadowe uwielbienia" mnie wręcz przerażały, bo wyobraźnie sobie biednego zagubionego chłopca wśród masy tańczących i krzyczących coś w ekstazie ludzi. A chwilę po nadchodził czas na gry i zabawy, co kompletnie nie pasowało mi klimatu. Wykład, żadnego czasu na jakieś refleksje, może dyskusje - chodźmy śpiewać jakieś obecne hity na korytarzu/dworze/parapecie.
Mnie wystarczały samotne przemyślenia, rozmowa z zaufanym przyjacielem, "rozmowa z Bogiem"(tak to wtedy nazywałem, ale nie oszukujmy się, był to tylko monolog). Ale moja mama bardzo chciała bym zadawał się z taką młodzieżą przez sam fakt, że była to młodzież chrześcijańska i wysyłała mnie na takie wydarzenia.
Po pewnym czasie czułem się już zmęczony i z radością odciąłem się od całej tej chrześcijańskiej społeczności, a zwłaszcza młodzieży. Żegnajcie ludzie wstawiający na fejsbuka zdjęcia z napisami "Jezus to mój kumpel" "Bóg to mój ziomek" "Po co mi chłopak, skoro mam Jezusa".
O wiele bardziej wartościowych ludzi (także wierzących) poznałem poza całą tą wspólnotą.
Obecnie wierzę w Boga, jednak trudno mi to określić... Czuję do niego coś w rodzaju odrazy. Przez te wszystkie lata nasłuchałem się jakim cudownym jest tatusiem i jak bardzo mnie kocha, jednak wszystko co dawali mi inni ludzie to puste słowa, nikt nigdy nie odpowiadał na moje pytania. Nie potrafię przekonać się do Biblii. Doceniam ją jako dzieło literackie pełne wartości i bardzo dobrych przypowieści, jednak jednocześnie dostrzegam jej brutalność i zbyt wiele rzeczy napawa mnie obrzydzeniem. Jestem dość wrażliwym człowiekiem i widząc zło na świecie... Coraz bardziej nienawidzę Boga.
A wiecie czemu piszę to wszystko teraz? Boję się śmierci. Nie podoba mi się nieświadomość tego co czeka mnie po śmierci i boję się wizji piekła. A jednocześnie wątpię bym był w stanie żyć jak wy wszyscy. Co myślicie o człowieku, który traktuje swą wiarę jako coś bardzo osobistego i nie czuje potrzeby do noszenia czapki z napisem JEZUS? Co myślicie o człowieku niezdolnym do funkcjonowanie w takiej wspólnocie?
Aby nakreślić wam moją sytuację muszę cofnąć się aż do gimnazjum, gdy razem z rodzicami zacząłem chodzić do jednego z protestanckich kościołów. Czytałem biblię, modliłem się, chętnie słuchałem kazań. Lubiłem zdobywać wiedzę i wciąż szukałem odpowiedzi, więc nie chciałem angażować się w jakieś przedsięwzięcia (zwłaszcza gdy zachęcano mnie do śpiewania, czego po prostu nie umiem robić), a także w służbę w kościele. Po pewnym czasie nie mogłem po prostu wysłuchiwać kazań, po kazaniach musiałem wysłuchiwać pretensji i odpowiadać na pytania dlaczego się nie udzielam? Dlaczego nie gram dla Boga? Dlaczego jestem taki nieśmiały? Doszło do tego, że przychodziłem spóźniony i specjalnie wychodziłem wcześniej by uniknąć tych wszystkich ludzi, którzy śmieli mówić mojej matce, że źle mnie wychowuje i chyba opętał mnie szatan bo nie zachowuję się jak dziecko boże. Miałem dość i przestałem tam chodzić.
To jeden z czynników, które wpłynęły na mój obecny stan duchowy.
Inne to obcowanie z chrześcijańską młodzieżą. Miało to na mnie naprawdę destrukcyjny wpływ, zwłaszcza, że byłem wtedy nieśmiałym, pełnym kompleksów chłopcem (btw pamiętajcie, nie krzyczcie nigdy na kogoś kto mówi, że nienawidzi siebie, bo "JESTEŚ BOŻYM DZIEŁEM, NIE MASZ PRAWA TAK O SOBIE MÓWIĆ, TO WIELKI GRZECH"), który trzymał się raczej na uboczu. Ciągle słyszałem, że wszystko czym się zajmuję jest szatańskie i oddala mnie od Boga. Byłem świadomy, że mówią tak na wszystko czego oni sami nie lubią, ale i tak czułem się gorszy.
Ale i tak najgorsze było to, co dzieje się też tutaj. Zabito we mnie chęć do zadawania pytań i poszerzania wiedzy odnośnie Boga. "Jak możesz o to pytać, yyyyyy, jesteś po prostu nienarodzony!" "NIE NAWRÓCIŁEŚ SIĘ I NIE ROZUMIESZ" "Zrozumiesz jak się narodzisz na nowo!" "Takie pytania zadaje tylko nienarodzony chrześcijanin, hehe, zrozumiesz jak się..." i tak w kółko. Sami rozumiecie. Narodzenie się na nowo to dość abstrakcyjne pojęcie dla kogoś kto dopiero zaznajamia się z różnymi pojęciami związanymi z wiarą.
Jeździłem też na konferencje młodzieżowe, co także okazało się porażką. Fajne były obozy organizowane w prawie że kameralnym gronie. Konferencje w większych miastach wspominam bardzo źle. Poza tym zdałem sobie sprawę wtedy z tego, że po prostu nie pasuję do chrześcijańskiej społeczności. Zwykle stałem i zastanawiałem się "jejku, ale dlaczego oni tak krzyczą i płaczą?" "po co oni tak machają tymi rękoma" "czemu oni go nie słuchają tylko coś gadają pod nosem...", ewentualnie "czy różowe czapki z napisem JEZUS nie są przesadą?". Kazania dostosowane do młodzieży były czymś co raczej mnie bawiło. Jakieś "czadowe uwielbienia" mnie wręcz przerażały, bo wyobraźnie sobie biednego zagubionego chłopca wśród masy tańczących i krzyczących coś w ekstazie ludzi. A chwilę po nadchodził czas na gry i zabawy, co kompletnie nie pasowało mi klimatu. Wykład, żadnego czasu na jakieś refleksje, może dyskusje - chodźmy śpiewać jakieś obecne hity na korytarzu/dworze/parapecie.
Mnie wystarczały samotne przemyślenia, rozmowa z zaufanym przyjacielem, "rozmowa z Bogiem"(tak to wtedy nazywałem, ale nie oszukujmy się, był to tylko monolog). Ale moja mama bardzo chciała bym zadawał się z taką młodzieżą przez sam fakt, że była to młodzież chrześcijańska i wysyłała mnie na takie wydarzenia.
Po pewnym czasie czułem się już zmęczony i z radością odciąłem się od całej tej chrześcijańskiej społeczności, a zwłaszcza młodzieży. Żegnajcie ludzie wstawiający na fejsbuka zdjęcia z napisami "Jezus to mój kumpel" "Bóg to mój ziomek" "Po co mi chłopak, skoro mam Jezusa".
O wiele bardziej wartościowych ludzi (także wierzących) poznałem poza całą tą wspólnotą.
Obecnie wierzę w Boga, jednak trudno mi to określić... Czuję do niego coś w rodzaju odrazy. Przez te wszystkie lata nasłuchałem się jakim cudownym jest tatusiem i jak bardzo mnie kocha, jednak wszystko co dawali mi inni ludzie to puste słowa, nikt nigdy nie odpowiadał na moje pytania. Nie potrafię przekonać się do Biblii. Doceniam ją jako dzieło literackie pełne wartości i bardzo dobrych przypowieści, jednak jednocześnie dostrzegam jej brutalność i zbyt wiele rzeczy napawa mnie obrzydzeniem. Jestem dość wrażliwym człowiekiem i widząc zło na świecie... Coraz bardziej nienawidzę Boga.
A wiecie czemu piszę to wszystko teraz? Boję się śmierci. Nie podoba mi się nieświadomość tego co czeka mnie po śmierci i boję się wizji piekła. A jednocześnie wątpię bym był w stanie żyć jak wy wszyscy. Co myślicie o człowieku, który traktuje swą wiarę jako coś bardzo osobistego i nie czuje potrzeby do noszenia czapki z napisem JEZUS? Co myślicie o człowieku niezdolnym do funkcjonowanie w takiej wspólnocie?