
Przyznaję, że buddyzm i pokrewne a szczególnie medytacja potrafią wyciszyć. Dość intensywnie praktykowałem. Nie miałem żadnych "paranormalnych" doznań, tylko spokój i wyciszenie. Problem z medytacją, abstrahując od wszystkich nadnaturalnych konotacji, jest taki, że ani ona, ani buddyzm, taoizm czy hinduizm nie potrafią nadać mojemu życiu sensu. To tak, jakbym chciał nadać sens swojemu życiu łykając Xanax - owszem - na trochę wyciszy, ale co dalej? Czy moje życie ma polegać na tym, że stale utrzymuję w sobie poczucie iluzoryczności świata, iluzoryczności mojej własnej osoby, perspektywy rozpłynięcia się po śmierci w niebycie [pustka jest pełnią, pełnia jest pustką itd.]. Mam skupiać się na chwili obecnej i być obserwatorem wszystkiego - aż do końca życia? Na tym koniec? Byłem coraz bardziej rozczarowany.
Na tzw. "Wszystkich Świętych" stanąłem przed grobem rodzinnym na Starych Powązkach, w którym i ja za czas jakiś będę leżał, i ogarnęło mnie poczucie potwornej beznadziei z jednoczesnym, gwałtownym, niesłychanie mocnym pragnieniem Boga. Dosłownie spłynęło to na mnie. To pragnienie mogłem zaspokoić tylko w jeden sposób: Biblią i modlitwą. Nie czekałem nawet do następnego dnia, od razu zacząłem modlić się i czytać.
Wniosek:
Moje zbawienie jest całkowicie z łaski. Bóg wyciągnął do mnie rękę jak pierwszy kiedyś i robi to nadal, nie pozostawił mnie w tym religijno-filozoficznym mętliku. Gdyby zbawienie było zależne ode mnie, już dawno bym je stracił.